wtorek, 3 lipca 2012

02. Nie wszyscy pukają do drzwi Nieba

Niektórzy jako cel obierają podążanie drogą prowadzącą do Nieba. Czytają Biblię, chodzą na coniedzielne msze, modlą się, licząc na zbawienie — na wstęp do świata znanego jedynie z opowieści. „Knock, knock, knockin' on heaven's door” — śpiewał Bob Dylan, ale przecież nie wszyscy pukają do drzwi Nieba.
Dochodziła druga, a mrok ulic zdawał się mniej przyjemny niż zwykle. Młoda brunetka brutalnie przekonała się tej nocy, że jej plany odnoszące się do spokojnego snu, które tym razem naprawdę chciała ziścić, postanowiły odejść w zapomnienie. Zresztą, nie ma się czemu dziwić — kot uciekł po miesiącu, więc dlaczego plany miałyby zostać?
Późna pora wcale nie zmuszała wścibskich sąsiadów do położenia się spać, więc starała się iść tak cicho, jak to tylko możliwe — zdjęła buty i odsunęła się od skrzypiącej poręczy. Mogłaby mieć kłopoty, gdyby któraś ze starszych pań postanowiła wyjrzeć na klatkę schodową. Ubranie i ręce umorusane krwią ciężko byłoby wytłumaczyć nowym krzykiem mody.
Odetchnęła dopiero, gdy trafiła na poddasze. Miała tam niewielkie mieszkanko ufundowane przez pracodawców. Prawdopodobnie mogła wynegocjować większe, ale takie w zupełności wystarczało. Mawia się „ciasne ale własne”, choć nigdy nie była pewna, czy należy ono bardziej do niej czy facetów od zleceń. Podchodząc do drzwi, wyciągnęła latarkę z kieszeni płaszcza. Włączyła ją i upewniła się, że zapałka, którą zostawiła wychodząc, wciąż leży na miejscu. Wyjęła klucze i już bez skrępowania weszła do środka.
Malutki przedpokój nie grzeszył ilością mebli — był w nim tylko wieszak na ubrania. Na podłodze leżało kilka par butów, w tym czarne szpilki, w których zwykle chadzała na podbój męskich ciał, oraz ciepłe, brązowe bambosze. Niewielki czerwony dywanik kontrastował z beżem ścian i sosnowymi panelami, a nieduży obrazek koło drzwi miał nadać wnętrzu ciepła.
Od niechcenia zrzuciła płaszcz na podłogę, a buty, tuż po ściągnięciu, kopnęła w dwa różne kąty. Wychodząc z przedpokoju, zaczęła powoli rozpinać pasek spodni. Z niedużego stolika po lewej stronie podniosła pilot, na którym szybko odnalazła przycisk „play”. Dźwięki Knockin’ on Heaven’s Door przyjemnie rozbrzmiały w pustym mieszkaniu. Najpierw ściągnęła poplamioną krwią koszulkę, następnie spodnie, a zmierzając do łazienki, pozbyła się bielizny i rozpuściła włosy.
Łazienka, jak wszystko w jej mieszkaniu, nie porażała wielkością czy nadmiernym przepychem. Znajdowała się w niej mała umywalka z lustrem, muszla klozetowa, szafka i, co najważniejsze, wanna z prysznicem. Ciężko ukryć, że sprzęty nie lśniły, a płytki zapomniały, kiedy po raz ostatni widziały szmatę lub gąbkę. Brunetka rzadko przejmowała się porządkiem. Dopóki nie śmierdziało, nie musiała nic robić.
Przez chwilę zastanawiała się nad wyborem między prysznicem a długą kąpielą — w efekcie stanęło na pierwszym. Zostawiła uchylone drzwi i z cichym westchnieniem weszła do wanny, zaciągając niebieską zasłonę w kolorowe rybki. Niepewnie dotknęła kurków, dobierając idealną temperaturę wody. Musiała się nieco nagimnastykować, by popłynął nienaganny, odpowiednio ciepły strumień, warty całego zachodu. Na czerwoną gąbkę wycisnęła niewielką ilość żelu pod prysznic o zapachu kiwi. Tak, tego było jej trzeba. Nawet zapomniała o narkotykach. Dziwne, to się nie zdarzało.
Zakręciła wodę po niespełna dziesięciu minutach. Owinęła się granatowym ręcznikiem, odcisnęła włosy i zerkając krótko w stronę zaparowanego lustra, wyszła z łazienki. Podkręciła wieżę, która odtwarzała zapętloną piosenkę Boba Dylana. Westchnęła cicho, masując kark i skierowała się w stronę aneksu kuchennego
— Nie martwisz się, że obudzisz sąsiadów?
— Mam wyciszone miesz… — Wyprostowała się, zauważając niespodziewanego gościa.
Biały mężczyzna o sięgających połowy ramion brązowych włosach, ubrany w grafitowy garnitur stał przy lodówce jakby był u siebie. Miał splecione palce u dłoni, a wyraz jego twarzy nie wyrażał żadnej emocji. Dopasowana marynarka wykluczała posiadanie kabury z bronią, co nie oznaczało, że nie chował pistoletu za paskiem spodni.
Brunetce zakręciło się w głowie. Przecież zamknęła drzwi. Zapałka była na miejscu. Nikt jej nie śledził. A może po prostu nikogo nie zauważyła? W szarych oczach zagościł strach. To, że nie znała mężczyzny, nie skreślało go z listy „tych z branży”. Dostał cynk i już po niej, czuła to.
Błądząc ręką po drewnianym blacie, odnalazła duży nóż. Przeklęła brak broni palnej i szybko wymierzyła ostrzem w stronę szatyna. Nie było mowy, żeby poddała się bez walki!
— Kto cię przysłał, do cholery?! Kim jesteś? — warknęła, poprawiając drugą ręką ręcznik, który powoli zaczął się zsuwać. Prawdopodobnie, gdyby nie ten nóż, „scenę” można by uznać za wstęp do pornosa.
Cholera, nie chcę umierać w scenie z pornosa, jęknęła w myślach, stwierdzając w międzyczasie, że ostatnio zbyt często oglądała sprośne filmiki.
— Ja? Mam na imię Egibiel. Jestem aniołem. Przysłał mnie Razjel. — Zamilkł, widząc wyraz zdziwienia na twarzy kobiety. — Właściwie to zdecydowali o tym archaniołowie…
— Co? — bąknęła, unosząc brwi.
— Umarł Gabriel. Przed śmiercią przekazał ci Łaskę. Mam się tobą opiekować. — Zrobił krok w jej stronę.
— Stój! Nie podchodź! — Potrząsnęła nożem. — Stary, jaja sobie robisz?
— Jaja? Jestem aniołem, mam na imię…
— Tak, wiem jak masz na imię, problemów z pamięcią jeszcze nie mam! Tylko, do cholery, co robisz w moim mieszkaniu? Jesteś świrem, który ma mnie zabić? — Pokręciła głową. — Znam różnych ludzi i różne dragi, ale ty jesteś bardziej posrany i masz najgorszego albo najlepszego, zależy jak spojrzeć, dilera w mieście!
— Ja… Nie przyszedłem, żeby cię zabić, Aviviel.
— Co wy macie z tą pieprzoną Aviviel?! — Przewróciła oczami. — A teraz wyskakuj z broni!
— Nie jestem uzbrojony, Aviviel.
— Och, już ja znam te gadki! Odwróć się i podwiń marynarkę! — rozkazała, podchodząc nieco bliżej do potencjalnego mordercy.
Egibiel bez słowa wykonał polecenie, jednak doświadczenie zmusiło ją do empirycznego upewnienia się, że nic jej nie zagraża. Sprawdziła, czy przypadkiem nie chowa broni w mniej widocznych miejscach. Nie szukała szczęścia w jego gaciach czy pod koszulą — nie miała ochoty na zbyt dogłębne obmacanie osoby, którą podejrzewała o byt sobie podobny. Unikała mężczyzn w swoim fachu.
— W porządku — mruknęła. — A teraz siadaj i gadaj, co tu robisz.
Mężczyzna usiadł na jednym z czterech drewnianych krzeseł. Wyprostował się i spojrzał na nóż w ręce młodej kobiety, siadającej naprzeciwko. Ludzie stali się tacy brutalni. Kiedyś byli inni, lepsi. Może nie grzeszyli potulnością, lubowali się w bitwach… ale przynajmniej się modlili!
Doskonale wiedział, że łatwo nie będzie, ale, na Boga, żeby zaraz grozić mu nożem? Przecież powiedział kim jest. Czy ludzie już nie wierzą w anioły?
— Wierzysz w Boga? — zapytał po dłuższej chwili milczenia, uważnie przyglądając się brunetce.
— Co to ma do rzeczy? — Uniosła brwi. — Wiesz kim jestem? Czym się zajmuję?
— Ma, odkąd Gabriel oddał ci swoją Łaskę. W zasadzie zawsze miało, Aviviel. — Westchnął, siadając nieco wygodniej.
— Gabriel, Łaska, Aviviel… Co wy z tym wszystkim?! I nie mam na imię Aviviel, jasne? — warknęła, po raz kolejny potrząsając nożem.
— Tak? Jak zatem masz na imię? — Uniósł jedną brew.
Otworzyła usta, próbując odpowiedzieć na zadane pytanie, ale wydała z siebie jedynie dziwny, nieartykułowany dźwięk. Jak mogła nie pamiętać swojego nazwiska? Sytuacja przestała przypominać scenę z pornosa, tym razem można by przyrównać ją do głupiutkiej komedii o zabarwieniu fantastycznym błędnie uznawaną za horror.
Upuściła nóż, który z brzdękiem uderzył w stół. Przed jej oczami przepłynęły wspomnienia o bezimiennych ludziach bez twarzy. Nie rozumiała. To nie było normalne. Ktoś ukradł jej pamięć! Przynajmniej częściowo.
— Tak myślałem…

***

— Że niby mam być jakimś aniołem?! — wrzasnęła, gdy Egibiel zakończył swój wywód. — Słuchaj, lubię swoje życie. W porządku, nie jest idealne, ale naprawdę je lubię! — Wzięła głęboki wdech, żeby się uspokoić. Niestety, dało to mierny efekt. — Do tego nie pamiętam twarzy, nazwisk, a nawet rodzinnego miasta! Och, zapomniałabym. Swojego imienia również nie pamiętam! — prychnęła.
Anioł odetchnął ciężko, przeklinając przyjęcie „misji”. Mógł się nie zgodzić? Jasne, że mógł! Razjel byłby zły, ale on sam miałby przynajmniej spokój. Siedziałby w swoim pałacu, doglądał ogrodów, przyjmował gości, a ktoś inny zajmowałby się tą wyjątkowo niecnotliwą kobietą.
Słońce dopiero wstawało, na zewnątrz, jak i w mieszkaniu, panowała cisza. Wieża od dawna nie wydawała z siebie żadnych dźwięków, a Aviviel, która w końcu, po wielu trudach, przyjęła swoje nowe imię, od dwóch godzin nosiła fioletowy szlafrok z zielonym kotkiem na plecach. W prawej dłoni trzymała czerwony kubek z kawą, a lewą coraz mocniej zaciskała w pieść. Zacięta mina nie wskazywała na chęć zawarcia jakiejkolwiek ugody czy współpracy. Szarymi oczami, gdyby to tylko było możliwe, najprawdopodobniej ciskałaby gromy. Ktoś zachwiał jej spokój i tryb życia, zresztą podobnie jak Egibielowi. Różnica polegała jedynie na tym, że ona nie zamierzała tak łatwo dać za wygraną.
— Nie jesteś aniołem… — zaczął niepewnie szatyn. — Otrzymałaś Łaskę od Archanioła Gabriela.
— Och, w takim razie jestem archaniołem? Zajebiście! — Przewróciła oczami i upiła łyk kawy, po czym odstawiła kubek na szklany stolik. — Mam skrzydełka? Mogę latać?
— Nie jesteś archaniołem. Jesteś człowiekiem z Łaską — szepnął, opadając z sił.
— Półanioł? Cudownie, zawsze o tym marzyłam! — Splotła ręce na piersi. — Wiesz, mam pomysł! Pójdę spać, a gdy się obudzę ciebie — podkreśliła, wskazując palcem na anioła — ma tu nie być.
Egibiel milczał. Nie zatrzymywał nowej podopiecznej, wręcz przeciwnie — chciał, żeby jak najszybciej poszła spać. Opryskliwa natura nowej właścicielki Łaski Gabriela nie wróżyła nic dobrego. Nie chciał jej skreślać już na początku ich znajomości, ale jakoś nie potrafił oprzeć się stwierdzeniu, że zrobiłaby furorę w Piekle.
Brunetka znikła za hebanowymi drzwiami, zostawiając młodego anioła w spokoju. Oczekiwał tej chwili, odkąd wyszła z łazienki. Przeszedł do aneksu kuchennego i przezornie schował wszystkie noże, żeby przypadkiem nie wpadła na genialny pomysł sprawdzania, czy jest nieśmiertelna. Teoretycznie nic jej nie groziło ze strony zwykłej, naostrzonej stali, ale przy takim temperamencie sytuacja mogłaby okazać się nie do zniesienia. Co jeśli zechce, żeby sąsiad przebił ją na wylot?
Ojcze, czemuś mnie tak pokarał? — zapytał w myślach, unosząc głowę ku górze. Przecież dobrze sprawowałem swoje obowiązki. Starałem się, byłem miły i pomocny dla innych aniołów. Błagam chociaż o pomoc z odnalezieniem jej Stróża... Ojcze, daj mi siłę!
Stanął przy oknie i splótł ręce na wysokości klatki piersiowej. Bez wyraźnego zainteresowania przyglądał się rozbudzającej okolicy. Westchnął ciężko na myśl o misji od Razjela. Mimo niechęci obiecał, że skupi się na pozytywnych aspektach zadania. Ale nie mógł. Ponoć pierwsze wrażenie zwykle bywa mylne, jednak coś szeptało mu do ucha mało słodkie stwierdzenie „nie tym razem”.
Poprawił marynarkę, nie potrafił przyzwyczaić się do ziemskich ubrań. Ciągle albo coś uwierało, albo gryzło. W dodatku bielizna piła w krocze — nic przyjemnego. Nie życzył takiego stroju żadnemu ze swych braci, a oddałby skrzydła za starą szatę.
Rozejrzał się wokół, szukając informacji o nowej podopiecznej. Przejrzał książki i płyty, zerknął na śmieci leżące na dywanie, obejrzał nawet zdjęcia w antyramach wiszących nad sofą…

***

Razjel przystanął przy jednym z rozłożystych drzew Edenu. Uwielbiał przychodzić do tego miejsca. Było cudowne i jedyne w swoim rodzaju. Żaden ziemski skrawek nie dorównywał jego urokowi. Pamiętał, gdy powstawał, kiedy Ojciec nakazał aniołom sadzenie drzew, pielęgnowanie roślin, dbanie o zwierzęta. Mimo że dla każdego człowieka Ogród wyglądał inaczej, on i jego bracia widzieli go tak samo. Zawsze był nieskazitelny.
Pamiętał, gdy pojawili się w nim pierwszy ludzie. Adam i Ewa — tacy idealni. Opiekowali się zwierzętami, doglądali roślin. Żyli, radując Boga. Pamiętał, gdy do ogrodu zakradł się jego starszy brat — Lucyfer — pod postacią węża. Skusił Ewę, która następnie skusiła Adama. Pamiętał wypędzenie z Raju. Pamiętał gniew Boga, który dziś uważał za część Jego planu.
— Witaj Razjelu. — Usłyszał za plecami.
— Witaj, Michaelu. — Ukłonił się nisko. — Wzywałeś mnie. Nie rozumiem tylko dlaczego tutaj?
Michała uznawano za najpiękniejszego i najpotężniejszego anioła — jego imię oznaczało „Któż jak Bóg?”. Ogromne skrzydła, mimo że na pozór białe, mieniły się setką barw. Nigdy nie rozstawał się ze swym słynnym mieczem, który dodawał mu niesamowitej powagi i był najbardziej śmiercionośną bronią, jaką świat mógł sobie wyobrazić. Zwykł chodzić w lekkiej, skórzanej zbroi, a jasne blond włosy nosił związane, wypuszczając z przodu dwa długie kosmyki. Rzadko się uśmiechał.
— Pamiętasz początki tego miejsca, Aniele Boskich Tajemnic — rzekł po długiej chwili milczenia. — Wiesz o wszystkim, co dzieje się w Pałacu.
— Owszem, Michale, ale do czego zmierzasz?
— Mamy problemy, Razjelu. Potężne problemy. Odkąd umarł Gabriel, wszystko stanęło na głowie, ale myślę, że to już wiesz.
— Domyślałem się tego — pokiwał głową.
— Ojciec milczy, nie wiemy co robić. Przyszło mi stać się głową całego Nieba — szepnął, gładząc pień drzewa.
— Od zawsze stałeś na czele archaniołów. Podołałeś temu zadaniu, od zawsze zajmowałeś się Niebem.
Archanioł uśmiechnął się blado i ponownie pogładził korę. Delikatny wiatr odgarnął z jego twarzy dwa kosmyki włosów, doszczętnie odsłaniając zmartwienie. Na czole pojawiły się pogłębiające zmarszczki, a kiedy spojrzał w oczy Razjela, ten odruchowo opuścił wzrok, wyczuwając w starszym bracie ogromną nutę goryczy.
— Dotychczas dostawałem wskazówki… Wiedziałem, że nie jestem sam — westchnął.
— A teraz jesteś? — Anioł Boskich Tajemnic zbliżył się o krok, uważnie przyglądając Michałowi. — Twierdzisz, że Bóg nas opuścił?
— Nie wiem, Razjelu, ale na pewno się nie odzywa i nic nie wskazuje na to, żeby miało się to zmienić… — Przetarł twarz dłonią.
Zamilkli. Wokół nastała cisza, jakby ktoś nałożył na nich szklany klosz. Wiatr nie odważył się zawiać, a żadne z rajskich owadów ani myślało pojawić się w okolicy dwóch skrzydlatych. Nawet Eden zdał się poszarzeć od niechętnych, anielskich min.
Razjel rzadko widywał się z Michałem. Ten drugi nigdy nie miał dla niego czasu, usprawiedliwiając się pieczą nad Niebem. Zwykle, w razie potrzeby, wysyłał do niego posłańca z Chóru Cnót, choć inni archaniołowie samodzielnie załatwiali z nim sprawy. Michał od zawsze był w pewnym stopniu niedostępny dla aniołów. Niemal od zawsze spędzał czas jedynie z pozostałą szóstką, pomagającą mu w zarządzaniu Niebem. Podporę w ciężkich chwilach widział prawie wyłącznie w Gabrielu, co w pełni tłumaczyło jego załamanie po śmierci brata.
W Niebie rzadko wybuchały wrzawy doprowadzające Michała do zwątpienia, a pozostałe anioły do konsternacji. Zawsze poukładane, gotowe do pomocy, stały się roztrzepane i zagubione. Wszystko przez jedną wieść, która szybko okazała się głównym tematem ich rozmów.
Michał wrócił spojrzeniem do młodszego brata. Wiedział, że jego podejrzenia nie są przyjemne dla żadnego anioła, ale musiał podzielić się z kimś swoimi spostrzeżeniami. Zwykle o tego typu sprawach rozmawiał z Gabrielem…
— Chciałbym ci coś pokazać. To ważne — szepnął, wysypując na dłoń zawartość niewielkiego, zamszowego woreczka. — Widzisz te uschnięte liście?
— Nie rozumiem, czemu suszysz liście drzew Edenu? — Zmarszczył brwi.
— Nie ja je ususzyłem… Znalazłem je w takiej postaci. A to na drzewie, a to na ziemi. — Posmutniał, gładząc znaleziska drugą dłonią.
— Chcesz powiedzieć, że Eden…
— Tak, Eden umiera, bracie.


***

Dochodziło południe. Słońce za oknem bez pardonu wdzierało się do niedużej sypialni. Brunetka, która przy okazji uważała się za jej właścicielkę, niechętnie otworzyła nieco podkrążone oczy. Tradycyjnie uraczyła świat wiązanką wyszukanych przekleństw, mających na celu „zgaszenie słońca”. Kiedy zrozumiała, że uparta gwiazda ani myśli zniknąć z nieboskłonu, skopała kołdrę i, przecierając twarz, zmieniła pozycję na „względnie siedzącą”. Przeciągnęła się dwukrotnie, wymasowała kark i z niemałym trudem wstała z łóżka. Kątem oka zerknęła na zegarek, który stanął o drugiej dwadzieścia pięć i nie zwlekając, wyszła z sypialni.
Pierwsza myśl, która pojawiła się w jej głowie zaraz po siarczystej wiązance i mrukniętym „gdzie są, kurwa, moje bambosze?!”, przypomniała o potrzebie wypicia mocnej kawy i stanięcia pod strumieniem letniej wody. Wahała się nad kolejnością czynności, jednak potknięcie o zdjęte zeszłej nocy spodnie, nieco ją otrzeźwiło. Niezbyt mocno, tak umiarkowanie, żeby mogła stwierdzić, że najpierw należy zrobić porządek z porozrzucanymi ubraniami.
Nie myśląc dłużej, bo wymagało to sporego wysiłku, zabrała się do uprzątnięcia rzeczy, które pechowo zagradzały jej drogę. Rzuciła je w kąt, obiecując sobie, że później się nimi zajmie. Kolejnym punktem na liście była poranna kawa, połączona z niedużym śniadaniem. Prysznic zostawiła sobie na koniec.
Kiedy doczłapała do aneksu kuchennego, ze zmęczeniem na twarzy (i zimnymi stopami), zauważyła brak noży w szufladzie na sztućce. Włączyła ekspres i przetarła zaspane oczy. W zlewie również ich nie było… Właściwie niczego w nim nie było.
Oprzytomniała niemal natychmiast. Takie rzeczy w jej mieszaniu nie miewały miejsca. Sprawa wyglądała zbyt podejrzanie, coś było nie tak i żadne rozsądne wytłumaczenie nie potrafiło tego zanegować, a przeczucie wręcz krzyczało, by znalazła pistolet i przeszukała ciemniejsze kąty.
Tylko co, u licha, stało się z pistoletem?!
— Dzień dobry, Aviviel.
Złapała za pierwszą większą łyżkę, odwróciła się i cisnęła w stronę źródła dźwięku. Nie trafiła, cel się uchylił.
— Uhm… Czyli to nie był sen? — westchnęła, przecierając twarz dłonią. — Ewentualnie wciąż jestem na haju.
Szatyn wzruszył ramionami, nie bardzo wiedząc co powinien odpowiedzieć. Nikt przecież nie nauczył go, jak reagować w przypadku, gdy podopieczna uważa swojego Stróża za wytwór znarkotyzowanej wyobraźni. Nikt również nie wspominał, że jego podopieczna ćpa, a odkąd znalazł na podłodze woreczek z niewielką ilością białego proszku, zwątpił, by było inaczej.
Kobieta, widząc niemrawe zachowanie nieproszonego gościa, przewróciła zaspanymi oczami i nalała kawy do czerwonego kubka. Upiła dwa łyki i ponownie spojrzała na anioła.
— Masz na imię Egibiel, tak? — Kiwnął głową. — Może i pamięć nieraz mnie zawodzi, ale, o ile się nie mylę, w co wątpię, to miałeś się wynieść z mojego mieszkania.
— Nie mogę! Jestem twoim opiekunem, muszę się tobą zająć! — zaoponował natychmiastowo, robiąc krok w przód.
Mrużąc oczy, upiła kolejny łyk.
— Hm, dlatego sprzątnąłeś wszystkie noże? Stary, naprawdę lubię swoje życie, nawet jeśli wpadają do niego takie barany jak ty.
— Jestem aniołem — mruknął. — Nie chciałem, żebyś sprawdzała, czy jesteś nieśmiertelna.
— O, a jestem? — Uniosła brwi. — Hm, nie chcę sprawdzać, ale na to wychodzi, że nic mi nie grozi, a ty nie musisz się mną zajmować. No, teraz możesz sobie iść. — Wskazała ręką drzwi. — Chyba że wolisz zniknąć. Zaraz wychodzę, a nie zamierzam…
— Idę z tobą!
— Nie, idę sama. — Odłożyła kubek z kawą.
— Gabriel oddał ci swoją Łaskę. Nie wzbudza to w tobie żadnych emocji?
— Hm, żadnych szczególnych. — Ziewnęła.
— A to, że nie pamiętasz swojego imienia, nazwisk znajomych ci ludzi, ich twarzy?
— Niech pomyślę… Ach, tak! Wściekłość — fuknęła i poszła do łazienki.

______________________________
Mordowane przeszło miesiąc. Zbetowane ostatniej nocy, więc jeśli ktoś coś znajdzie — będę wdzięczna. Robiłam wszystko, żeby wyrobić się z nim do swych urodzin i jest, udało się! Z tej okazji zrobiłam również nowy szablon.

Ogłoszenia parafialne:
Nie powiadamiam o nowych rozdziałach i prosiłabym o niepowiadamianie o nowościach na blogach. Czytam Wasze opowiadania, choć obecnie mam małe zaległości spowodowane brakiem czasu, ale nie widzę sensu powiadomień na Bloggerze, skoro jest opcja „Obserwuj”. Zatem wszystkich moich czytelników (jak ładnie to brzmi ^^) namawiam do „dołączenia do witryny”.
Posiadam Twittera i postanowiłam się nim podzielić. Gdyby ktoś był zainteresowany, kieruję do Kontaktu.
Dziękuję Czarolli, że niszczy ze mną ludzi! Hje, hje, hje. I dziękuję, że jest moim beta-masta!


Pozdrawiam serdecznie!