sobota, 2 czerwca 2012

01. Nigdy więcej pomocy bliźnim


W czasie ziemskiego, ludzkiego życia nie ma dwóch takich samych dni. Nigdy drugi raz nie staniemy w tym samym miejscu, w ten sam sposób i w tych samych okolicznościach. Każda sytuacja jest inna, choć przez pryzmat rutyny ciężko nam ją zauważyć. Nieraz, żeby się z niej ocknąć, potrzeba nam postawienia do pionu…
Niechlujny, czarny płaszcz, uwolniony spod ograniczeń guzików, przypominał potarganą wiatrem pelerynę. Stopy, w wygodnym obuwiu, stawiały równe kroki, nie próbując omijać mniejszych kałuż. Ich właścicielka zdecydowanie nie myślała o zamoczeniu stóp. Nieduża klamra od jej pasa niemrawo połyskiwała w blasku księżyca, który był jedynym oświetleniem ciemnej uliczki Nowego Jorku.
Musiała odpocząć. Liczyła na zapomnienie paru scen, które kłębiły się w jej głowie. Wiedziała, że jeśli nie znajdzie wytchnienia, znowu nie będzie mogła zasnąć. Mówi się, że „ludzie nie powinni przynosić pracy do domu”. No, dobrze, ale co jeśli taki ktoś nie jest pewny, czy ktokolwiek mógłby nazwać go człowiekiem? Poza tym, ciężko zapomnieć o pracy, kiedy nie przestrzega się zasady „żyj i daj żyć innym”.
Ciemne włosy delikatnie szarpał chłodny podmuch wiosennego wiatru. Zawsze przynosiło to jakieś ukojenie, kiedy w kieszeni brak białego proszku albo choćby tabletki.
Wpakowała się w narkotyki już dawno temu, kiedy jako smarkula postanowiła udawać imprezowicza wzorem starszych kolegów. Co młode, to głupie, a ona nie zamierzała wyróżniać się na tle swych rówieśników. Jako czternasto- albo piętnastolatka (sama nie była pewna, kiedy to się zaczęło) po raz pierwszy spróbowała grzybków, które to ponoć dla amerykańskiej młodzieży robiły za relaks po ciężkim dniu. No, dobrze, miękkie narkotyki nie robią zbyt dużej krzywdy, ale dlaczego miałaby na nich poprzestać? Eksperymentowała, nie zdała do następnej klasy, a mając osiemnaście lat uciekła z domu. Ot, historia jakich wiele.
Z bladym uśmiechem dotknęła rękojeści pistoletu, wetkniętego za tył spodni. To nie przypadek, że narkomanka, która postanowiła zawitać do Nowego Jorku, zarabia spluwą, a nie ciałem.
Do wielkiego miasta trafiła, będąc na głodzie. Wsiadła w pierwszy lepszy autobus do wybranego wcześniej miejsca. Ważne, żeby była tabliczka „New York”, więcej nie potrzebowała. Chciała zdobyć trochę proszku. Błądziła po ciemnych ulicach, szukała, ale każdy chciał od niej pieniędzy. Nie proponowali nawet seksu — wyglądała zbyt koszmarnie. Właściwie przypominała dziewczynkę z Ringu ubraną w dżinsy i materiałową, lekko podartą kurtkę. Niestety, przytrafił się amator narkomanek na głodzie. Chciał wziąć ją siłą, ale popełnił błąd i właśnie od tego wszystko się zaczęło.
Facet miał pistolet za paskiem, a ona, latorośl człowieka miłującego myślistwo, który na siłę chciał przelać w córkę swą pasję, wiedziała do czego służy broń. Miała szczęście, że magazynek był pełny. Mimo bólu i mdłości, kiedy mężczyzna zaczął się do niej dobierać, wyciągnęła kaburę i wymierzyła. Nie zrobiło to na nim wrażenia i tym sposobem popełnił ostatni błąd w swoim życiu.
Nie pamiętała dokładnie jak to się stało, ale, nim zemdlała, zajęli się nią dziwni ludzie. Od tego czasu mogła liczyć i na ochronę, i na narkotyki, a gdy działo się z nią bardzo źle — na odtruwanie. Co dawała w zamian? Duszę na zmarnowanie. Przeszkolili ją i w ten sposób została „gościem od brudnej roboty” w nieco za dużym płaszczu, pod którym, w razie potrzeby, skrzętnie ukrywała kaburę.
Usuwała z Nowego Jorku ludzi, którzy byli niewygodni dla jej pracodawców. Starcy, młodzi mężczyźni, ojcowie odprowadzający dzieci do szkoły. Na początku tego cyrku sprawy były proste i dostawała je stosunkowo rzadko. Niestety, wszystko się zmieniło, od kiedy nauki ojca stały się jej tak bliskie, jak nigdy dotąd. Ludzi traktowała jak zwierzynę, a wszystko dzięki siwiejącemu mężczyźnie, który miał zbyt duże ambicje względem córki. Smutna szansa.
Oparła się o chłodną, chropowatą ścianę starej kamienicy. W normalnych warunkach brzydziłby ją dotyk obskurnej powierzchni, ale tym razem potrzebowała spokoju, a nie luksusów, które oferowano jej po dobrze wykonanej robocie. Szum samochodów z pobliskiej ulicy tłumił nieprzyjemne dźwięki kołaczące się w głowie. Przymknęła oczy, starając się nie myśleć ani o krwi, której tym razem było zbyt wiele, ani o narkotykach. Powoli przywracała spokój.
Nagły huk rozniósł się po najbliższych uliczkach. Dźwięk był na tyle głośny, że równowaga, nieco płocha, gdyby miała nogi, przekroczyłaby już zakręt. Brunetka już wiedziała, że o zdrowym śnie może sobie pomarzyć. Zaklęła w myślach.
Zacisnęła wargi, kiedy do głosu doszła irytacja. Nie miała ochoty na używanie broni, ale z drugiej strony… Nie nazywano ją mianem dobrego człowieka. Jedna ofiara więcej czy mniej… W końcu mogłaby zrobić coś dobrego. Raz na jakiś czas można.
Kolejny huk, tym razem wyraźniejszy.
Wzięła głęboki wdech. Wyjęła zza paska połyskujący pistolet. Przymknęła oczy, nasłuchując tak, jak uczył ją ojciec — zdała się na zmysły. Kiedy otworzyła oczy, skierowała twarz w stronę kolejnego odgłosu. Nie spieszyła się, ojciec zawsze mawiał, że pośpiech jest zgubny, kiedy w grę wchodzi płochliwa zwierzyna. Mierziło ją, gdy przyrównywała ludzi do zwierząt, ale patrząc po niektórych, ciężko nazywać ich inaczej.
Oparła się o ścianę obok ciemnego zaułka. Tym razem huk niósł za sobą błysk światła.
Co do cholery? — pomyślała, marszcząc brwi. W tym momencie dopadły ją potężne wątpliwości odnośnie pomocy bliźniemu. Petardy wydają inne dźwięki, więc spokojnie mogła je wykreślić z listy prawdopodobnej broni nieznajomych. Race? Nie, to na pewno nie — zbyt krótki błysk i nic nie leciało ani w górę, ani w bok. Nowy rodzaj broni? Atak prądem? Na filmach coś takiego zawsze brzęczy, więc raczej też odpada. W efekcie nie pozostało jej nic innego, jak sprawdzić to empirycznie.
Wzięła głęboki wdech i wyciągnęła broń przed siebie. Na moment przymknęła powieki, a gdy znów je otworzyła, wyskakiwała z impetem zza ściany.
— Zostaw go! — krzyknęła, ironizując w myślach swoje bohaterskie podejście. Gdyby usłyszała te słowa z ust jakiegoś Brada Pitta, oglądając film sensacyjny, z pewnością zakwalifikowała go do klasy B albo C, mając podobny ubaw jak przy oglądaniu Zmierzchu.
Nagle zrobiło się dziwnie jasno, mlecznie. Mimo lekkiego zamroczenia zdołała dość wyraźnie dostrzec dwie sylwetki — stojącego, krótkowłosego rudzielca i kędzierzawego bruneta, który leżał bezwładnie, podpierając się o ścianę. Zakręciło jej się w głowie, ale nie poddała się tak szybko. Potrząsnęła głową, przymknęła na chwilę oczy i wzięła kolejny głęboki wdech. Spojrzeli na nią dopiero po chwili. Wzdrygnęła się na widok oczu ewidentnego oprawcy. Wyglądały, jakby mieszkała w nich czeluść.
Strzeliła kilkukrotnie w dziwacznego faceta, na co wyszczerzył białe zębiska. Nie odrzuciło go. Z teoretycznych dziur nie popłynęła krew. Miał kamizelkę kuloodporną, czy jak!?
— Sztylet — wychrypiał ten na dole, wskazując ręką połyskujący przedmiot pod jej nogami.
Sceptycznie spojrzała na dziwną broń z pofalowanym ostrzem. Przerażający człowiek zwrócił się do niej przodem, obleśnie oblizując usta. To stawało się coraz dziwniejsze.
— Sztylet! — ponownie zachrypiał kędzierzawy, na co oprawca wyciągnął dłoń z czymś na kształt noża o błękitnym połysku, którą powoli przekręcił w poprzek, aż jego ofiara wydała z siebie stłumiony okrzyk.
Chwyciła lśniącą broń. Nie, to nic nie da, mruknęła w myślach. Przecież to tylko mały nożyk. Dziwny nożyk. Mały, dziwny nożyk…
Darując sobie kontemplacje na temat sztyletu, bez wahania wymierzyła w stronę rudzielca. Wyprostowała się lekko i, świadoma o istotnego znaczenia każdej sekundy, skupiła wzrok na klatce piersiowej celu. Z determinacją ponownie nacisnęła na spust. Raz. Drugi. Trzeci. Nie zamierzała chybić.
Tym razem lekko go odrzuciło, ale mimo to wciąż stał na nogach. To było nie do pomyślenia! Wpakowała w niego w sumie jakieś sześć nabojów! Nawet gdyby miał kamizelkę kuloodporną, powinno go zdrowo zamroczyć. Wystrzeliła jeszcze dwie, zdając sobie sprawę, że były ostatnie w magazynku. Zaklęła.
Rudzielec spojrzał na miejsca, w których zagnieździły się kule. Prychnął i przekrzywiając głowę, znów spojrzał na brunetkę. Wykrzywił usta w mrożącym krew w żyłach uśmiechu. Naboje, dotychczas znajdujące się w jego klatce piersiowej, z brzękiem upadły na beton. Kopnął jeden z nich z pewną dozą rozbawienia. Zaśmiał się i wrócił do swej ofiary. Brunet zaczął broczyć krwią z ust i nosa. Nie wyglądało to dobrze.
— Szty… — zacharczał, krztusząc się krwią.
Cholera, w co ja się wpakowałam, jęknęła w myślach, odrzucając pistolet. Samarytanka pieprzona. Nigdy więcej pomocy bliźnim. Nigdy.
Drżącą dłonią wyciągnęła przed siebie połyskujące narzędzie. Przełknęła lepką ślinę i przeklinając, by to zadziałało, z krzykiem pobiegła w stronę oprawcy. Adrenalina dała jej potężną siłę. Nie była pewna czy to strach o życie swoje, czy biednego mężczyzny. Po egoistycznym stwierdzeniu, że jednak o swoje, przestała myśleć — działała. Czas płynął jakby wolniej. Wzięła duży zamach, a bagatelizujący ją rudzielec nawet nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Wbiła sztylet w jego ciało. Weszło jak w masło. Nie zastanawiając się, szybko puściła broń i zrobiła krok w tył.
Niebieskawe światło wydobyło się z miejsca, w którym utkwiło ostrze. Znaki na rękojeści stały się wyjątkowo wyraźne. Zaczęły wirować wokół napastnika. Coraz szybciej i szybciej. Światło stawało się coraz jaśniejsze. On zaczął krzyczeć. Nieludzko, zwierzęco, okrutnie. Znaki wciąż wirowały. Jeszcze szybciej i szybciej. Było ich więcej — niemal zakrywały całe ciało.
Brunetka zasłoniła twarz dłonią. Nie myślała. Nie chciała myśleć. Jeszcze nie teraz.
Rudzielec rozłożył ręce. Skierował głowę ku górze. Wciąż krzyczał. Coraz głośniej, coraz bardziej nie do zniesienia…
…I zniknął w niebieskim błysku.
Nawet nie zauważyła, kiedy upadła. Wszystko potoczyło się tak szybko. W głowie pulsował dziwny, ćmiący ból. Wciąż przymykała powieki. Nie była pewna co przed chwilą się wydarzyło, choć każda komórka jej ciała wręczy krzyczała, że coś, co zdecydowanie nie powinno mieć miejsca na ziemskim padole.
Chwiejnie stanęła na dwóch nogach. Jak przez mgłę przypomniała sobie o leżącym pod ścianą, zakrwawionym mężczyźnie. Spojrzała na niego. Nie wyglądał dobrze, a na pewno nie przypominał osoby, która miałaby przeżyć bez szybkiego przewiezienia do szpitala. Mogłaby przekląć brak samochodu i telefonu, który został w mieszkaniu, ale nie było na to czasu.
Z lekkim trudem doszła do mężczyzny. Kucnęła przy nim, krzywiąc się na widok krwi. Było jej zdecydowanie za dużo, jak na krew osoby, która nie miała zginąć z rąk młodej kobiety. Wiedziała, że biedak umrze i mimo egoizmu poczuła ukłucie żalu i współczucia.
— Wszystko będzie dobrze, zobaczysz — skłamała, kładąc dłoń na jego ręce. — Jak masz na imię?
— Gabriel — szepnął, przymykając oczy. — Jesteś moim ratunkiem — zacharczał.
Skrzywiła się mocniej niż dotychczas. Facet zaraz umrze na jej rękach, a ona jest jego ratunkiem… Zajebiście.
— Chciałbym — zakaszlał — coś ci ofiarować, tylko — wziął głęboki wdech — musisz się zgodzić. — Wypluł trochę krwi.
— Ja? Nie masz rodziny, krewnych? Słuchaj, chętnie ich odnajdę i im przekażę! — zaparła się.
— Mam… Ale to za późno. Musisz to przyjąć ty.
— Stary, ja… No, dobrze. Przyjmuję. — Wyciągnęła dłoń, w końcu nie wypada odmawiać konającemu. — Co to jest?
— Łaska.
Mężczyzna otworzył szeroko oczy i wpatrzył się w kobietę fosforyzująco błękitnymi tęczówkami. Bez ostrzeżenia położył zakrwawioną dłoń na jej głowie.
— Przyjmujesz Łaskę — wyszeptał, a następnie zaczął mamrotać coś dziwnym językiem.
Osłupiała brunetka nie była w stanie zaprotestować. Jedynie otworzyła usta ni to ze zdziwienia, ni to na znak niemego protestu. Zbyt wiele jak na jedną noc.
Wiatr mocniej zawiał, a wokół znowu zrobiło się dziwnie jasno. Mężczyzna, który dotychczas leżał, podniósł się na równe nogi, a z jego białej szaty, jak i twarzy, zniknęły jakiekolwiek oznaki bójki. Wyglądał na potężnego, jednak wszystko przybrało na mistyce dopiero, gdy po jego bokach pojawiła się mgła z której wyłoniły się ogromne, kremowe skrzydła. Emanował nieziemskim blaskiem. Nie był człowiekiem, przypominał anioła.
Chyba mam zwidy na głodzie, przeszło jej krótko przez myśl, kiedy coś dziwnego przeszyło ją na wskroś. Fala dziwnego bólu rozlała się po ciele, uderzając w każdą komórkę ciała. Jęknęłaby, gdyby miała siłę, ale ta ulotniła się wraz z pojawieniem skrzydeł. Nie była pewna czy to szok, czy dziwne działanie mężczyzny. Czuła, że nie jest w stanie ruszyć najmniejszym palcem, a to nigdy nie oznacza niczego dobrego.
Oczy Gabriela zastąpiło ostre, białe światło, a kobietę ponownie przeszyła dużo mocniejsza fala bólu. Wszystko działo się tak szybko, nawet nie zauważyła, kiedy zaczęła krzyczeć. Czuła jak coś rozsadza wszystkie komórki jej ciała. Również te, o których nie miała bladego pojęcia, poczuły nagłą ochotę wyrwania się ze swojego układu.
I nagle wszystko ustało.
Brunetka zamknęła oczy i twardo upadła na bok. Dyszała, nie bardzo orientując się w sytuacji. Niepewnie otworzyła powieki i z trudem spojrzała w przód na ścianę kamienicy. Gabriel znów tam leżał — tak samo pobity jak wcześniej.
— Cholerny głód — mruknęła, wątpiąc w prawdziwość ostatniego wydarzenia.
— To nie głód — szepnął mężczyzna. — Nie jesteś już człowiekiem… A przynajmniej nie do końca — wydukał pompatycznie, na co uniosła brwi.
— Stary, właśnie miałam atak, więc…
— Masz na imię Aviviel, a ja… — szepnął, zamykając oczy.
— Ej, stary! Nie umieraj! — jęknęła, jednak było już za późno. — Cholera.

***
Stukot szybkich kroków, niesiony przez echo marmurowego korytarza, docierał do najciemniejszych pałacowych zakamarków. Żadnemu z mieszkańców nie uszło nadzwyczajne poruszenie wśród aniołów służebnych. W końcu od dawna nie było tu tak napiętej atmosfery, nie wspominając o nagłej wizycie dotychczas zapowiadanego anioła wyższej rangi. Wszyscy doskonale czuli napięcie w powietrzu, które, nie bacząc na ową rangę, udzielały się każdej istocie. Jedni podejrzewali kłopoty z Dołem, inni węszyli spiski w wewnętrznej polityce Niebieskich, a niektórzy twierdzili, że niespodziewana wizyta jest efektem kłopotów na Ziemi. A co jeśliby połączyć wszystkie tezy i stworzyć z nich jedną?
Kroki ucichły wraz z zatrzymaniem się czarnowłosego anioła o kruczych skrzydłach, odzianego w fioletową szatę. Nie próbując ukryć niezadowolenia, oczekiwał zaufanego skrzydlatego niższej rangi, który tym razem miał zostać jego bezpośrednim podwładnym. Z lekki wyrzutem spojrzał na ogromne, hebanowe drzwi, z których lada moment powinien wyjść wybraniec.
Wiedział, że dobrze zdecydował. Nie bez powodu nazywano go Aniołem lub Panem Tajemnic. Nie mniej jednak denerwowało go zamieszanie w Niebie, a zwłaszcza poruszenie wśród archaniołów. Rozumiał ich częściowe zagubienie, ale też nie znosił, gdy przez jego znajomość Boskich sekretów pokładali w nim tak wielkie nadzieje i obciążali zbyt dużą odpowiedzialnością. Zwłaszcza Michał, Gabriel i Uriel wzywali go, gdy tylko napotkali na kłopoty. Tak, jakby sami nie byli w stanie sobie z nimi poradzić. Przecież to oni są archaniołami, a nie on! Chociaż przez ostatnie wydarzenia wyczuwał rychły awans…
— Tylko czy mam się z czego cieszyć — westchnął, wypatrując anioła.
Drzwi otworzyły się, a w progu stanął skrzydlaty skąpany w jasnym blasku. Pokłonił się kilkukrotnie, pamiętając o zasadach dobrego wychowania i podszedł do oczekującego go anioła. Wiedział, że się spóźnił, ale to na jego głowie był cały pałac i to on miał poważne obowiązki względem mieszkających czy przebywających w nim skrzydlatych.
— Witaj, Razjelu! Nie spodziewaliśmy się twej wizyty. Czemu ją zawdzięczamy? — Pokłonił się raz jeszcze.
— Widać nie dotarły do ciebie najświeższe wieści o Gabrielu — mruknął Pan Tajemnic. — Możemy przejść do Komnaty Czterech Słońc?
— Niepokoi mnie twoja mina, przyjacielu, ale chodźmy. — Wskazał jedne z niewielu drzwi, a następnie poprawił rozsypujące się wiązanie długich, brązowych włosów.
Weszli do sporego, jasnego pomieszczenia. Pod sufitem powolnie krążyły cztery, małe słońca — żółte, czerwone, zielone i błękitne. Na marmurowej podłodze, częściowo zakrytej bordowym dywanem i złotych zdobieniach, stał nieduży hebanowy stół i cztery krzesła o wygodnym obiciu. Ściany pokryto ciemnym drewnem z licznymi zdobieniami w rogach. Gdzieniegdzie wisiały obrazy skrzydlatych, a w kątach stały ich wyrzeźbione podobizny.
Razjel lubił to miejsce. Uważał je za pewnego rodzaju majstersztyk. Żałował, że nie mógł przebywać w nim tak długo jak naprawdę chciał. Szkoda, że niedługo będzie jeszcze krócej.
Usiedli naprzeciwko siebie. Szatyn niepewnie spojrzał na swego gościa, którego wyraz twarzy stawał się coraz bardziej niepokojący.
— Czy życzysz sobie czegoś, Razjelu? — zaczął Egibiel, nerwowo poprawiając białą szatę. — Razjelu? — powtórzył, nie doczekawszy się odpowiedzi.
— Hm? Ach, tak… — Rozsiadł się nieco zbyt wygodnie jak na anioła o tak wysokiej randze. —Znaczy, dziękuję. Niczego mi nie potrzeba. Chociaż… Egibielu, zlituj się i daruj sobie ten pompatyczny ton. Mam go pod dostatkiem na spotkaniach z archaniołami. — Wzdrygnął się.
— No, dobrze. — Chrząknął młody anioł, nie bardzo wiedząc, co zrobić z rękoma. — Przejdźmy więc do rzeczy. Co się dzieje, bo tym razem nie przybyłeś dla własnych przyjemności? — zapytał wprost. Chciał jak najszybciej dojść do sedna sprawy i dowiedzieć się jaka jest w niej jego rola. — Wspomniałeś o Gabrielu. Znowu wygnano go z Nieba?
Razjel z roztargnieniem spojrzał na młodszego anioła. Istotnie chciał, żeby to była tak błaha sprawa jak wygnanie. Możliwe, że kolejna banicja mocno wzburzyłaby politykę Niebieskich, ale z pewnością nie do tego stopnia. Nie zrujnowałaby jej i w Niebie, i w Piekle na raz. Ciśnie się, by stwierdzić, że to, co się dzieje jest Apokalipsą wśród aniołów i demonów.
— Gabriel nie żyje — odezwał się Razjel po dłuższej chwili namysłu, spoglądając w bliżej nieokreślonym kierunku. — Wiem, że jesteś w szoku, ale chociaż ty nie wykrzykuj wyniosłych lamentów.
Szatyn nerwowo poruszył skrzydłami, nie słuchając drugiej części wypowiedzi. Anioły rzadko żartowały, a już z pewnością nie z tak ważnych spraw, co oznaczało, że mógł wykluczyć kiepski humor Razjela. Długo nie był w stanie przyswoić usłyszanych słów, licząc, że Pan Tajemnic wystawia go na ciężką próbę… Ale żeby śmierć Gabriela?! Niemniej jednak coś było nie tak. W końcu…
— Przecież aniołów nie można zabić! Jak, w takim stanie rzeczy, miałby zginąć Gabriel? Zniknąć, może i owszem, ale umrzeć?!
— Uspokój się i daj mi dokończyć. — Senne, jakby poszarzałe, brązowe oczy Razjela zwróciły się ku rozmówcy. — Są takie zaklęcia…
— Zaklęcia na unicestwienie anioła? Pięknie, Piekło już o tym wie? — Zacisnął pięści we wzburzeniu.
— Mówiłem, żebyś się uspokoił — fuknął.
— Wybacz, przyjacielu, ale tracę głowę przez te ponure wieści. — Spuścił wzrok na znak skruchy. — Kontynuuj, proszę.
Pan Tajemnic chrząknął, siadając jeszcze wygodniej na zdobionym krześle. Nie udało mu się wyplenić wyniosłości z młodego anioła, może uda się to Ziemi? Niemniej informacja zrobiła na nim wrażenie. Cóż, sam też był w szoku. No, może nie aż takim. Od dawna domyślał się istnienia zaklęcia, które unicestwia ważniejszych skrzydlatych. Skoro można było zabić wyższego wysłannika piekieł, czemu nie miałoby być takiej opcji dla anioła? Wiedział, że to tylko kwestia czasu, kiedy odkrył sposób na demony. Nie miał jednak pojęcia, że usłyszy o zaklęciu unicestwiającym skrzydlatych przy okazji śmierci archanioła.
— Gabriel w ostatniej chwili zrobił coś, co w pewien sposób pozwoliło utrzymać… choć resztę równowagi. Wyobraź sobie co stałoby się z wszystkimi ludźmi, którzy modlą się do niego o dobrą nowinę? Co stałoby się z ludźmi, których jest patronem? A polityka Niebieskich? Cholera, mogłoby być niewesoło, sam zresztą wiesz.
— Wszystko by upadło… — Pogładził dłonią brodę. — Nie mogę uwierzyć, ale kontynuuj. Co takiego uczynił?
— Oddał Łaskę…
— Co? Komu? Jakiemuś Aniołowi Stróżowi? Pomniejszemu aniołowi?
— Kobiecie — westchnął.
— Człowiekowi? — Uniósł brwi. — Z pewnością była bardzo pobożna. — Pokiwał głową na znak aprobaty.
— No… — Skrzywił się. — Nieszczególnie i dlatego przyszedłem z tym właśnie do ciebie. Widzisz, potrzebujemy kogoś, kto zaopiekowałby się nią i upewnił, czy nam nie zagraża.
Egibiel, wbrew etykiecie panującej w Niebie, wstał od stołu bez poproszenia o pozwolenie anioła wyższej rangi.
— Czyli miałbym zejść na Ziemię? Pilnować człowieka? Robić za Stróża? Razjelu, oczywiście zrobiłbym to, ale czy dam radę? — Podszedł do podobizny Gabriela. — Rzadko bywam na Ziemi…
— Dasz, dasz. Wysłuchujesz modlitw, więc wiesz coś o ziemskim życiu.
— Tak, modlitw do aniołów, gdy człowiek przypadkowo kieruje je do Księżyca. — Spojrzał na anioła z lekkim zażenowaniem. — To nie są częste modlitwy. — Westchnął, robiąc kilka kroków w kierunku kolejnej figury. — Kiedyś ludzie prosili nas o wstawiennictwo u Ojca, dziś… Dziś rzadko kiedy się do nas modlą. O ile w ogóle to robią. — Spuścił głowę. — Nie mam pojęcia o teraźniejszym życiu na Ziemi, Razjelu.
Pan tajemnic wstał z krzesła i przespacerował się wokół stołu. Jego mina budowała nie lada napięcie w młodym aniele, który poczuł się bardziej zakłopotany niż kiedykolwiek przedtem. Z oczu Razjela wręcz ziało poirytowanie.
— Dasz sobie radę — mruknął. — Za pomocą mojego specjalnego dotyku… — Zamilkł na chwilę. — Ojcze, zbyt często podglądam ludzi — mruknął do siebie. — W każdym razie dam ci wiedzę jak, na przykład, prowadzić samochód!
— Cóż… Zatem jakie dokładnie — podkreślił — jest moje zadanie?
— Będziesz pilnował obecną właścicielkę Łaski Gabriela. Nie możesz dopuścić, by ktokolwiek ją wykrył, a jeśli do tego dojdzie — chrząknął — wiesz zarówno jak odesłać demona, jak i anioła. Sprawdzisz ją. Jeśli okaże się, że nam zagraża… — Spojrzał na jeden z obrazów, ukazujących Śmierć.
— Mam ją zabić? — zdziwił się, odrywając wzrok od figury.
— Tak, i odzyskać Łaskę. Przekażę ci jak unicestwić skrzydlatego.
Egibiel miał mętlik w głowie. Nie był pewien, czy chce posiąść informacje darowane mu przez samego Pana Tajemnic. Wiedział, że wiedza jest dobra, ale potrafi również zgubić. Co jeśli i on zbłądzi i upadnie? Nie chciał tego, a już z pewnością nie chciał rezydować w Piekle.
Nie potrafił zobaczyć siebie w roli zabójcy swoich braci i sióstr. Czym by się stał, gdyby okazało się, że ta kobieta zagraża im w jakikolwiek sposób?! Nie chciał o tym myśleć, jednak wiedział, że nie może odmówić Razjelowi. Powinien się cieszyć, że sam Anioł Tajemnic wybrał właśnie jego i uhonorował tak ważnym zadaniem, ale… Nie potrafił.
— Przyjmujesz to zadanie? — zapytał skrzydlaty, unosząc prawą brew.
— Ja… Dobrze, przyjmuję — szepnął, przymykając oczy.
W pokoju zrobiło się duszno, a małe słońca, krążące u góry, jakby przygasły. Razjel właśnie zamknął oczy, przygotowując się na przekazanie wiedzy. Z niesamowitą lekkością podszedł do młodszego anioła, przykładając dłonie do jego skroni. Nadszedł czas, pomyślał i skupił się na swym zadaniu.
Ich oczy zabłysły jasnym światłem, a Egibiel zrozumiał, że nie ma już odwrotu.

______________________________
Wrzucam! Mam nadzieję, że wszystko dopracowałam, jeśli jednak popełniłam jakiś błąd, będę wdzięczna za wskazanie. Rozdział pierwszy mordowałam jakoś... ze dwa-trzy miesiące? W efekcie mam na komputerze jego sześć wersji.