W czasie
ziemskiego, ludzkiego życia nie ma dwóch takich samych dni. Nigdy drugi raz nie
staniemy w tym samym miejscu, w ten sam sposób i w tych samych okolicznościach.
Każda sytuacja jest inna, choć przez pryzmat rutyny ciężko nam ją zauważyć.
Nieraz, żeby się z niej ocknąć, potrzeba nam postawienia do pionu…
Niechlujny,
czarny płaszcz, uwolniony spod ograniczeń guzików, przypominał potarganą
wiatrem pelerynę. Stopy, w wygodnym obuwiu, stawiały równe kroki, nie próbując
omijać mniejszych kałuż. Ich właścicielka zdecydowanie nie myślała o zamoczeniu
stóp. Nieduża klamra od jej pasa niemrawo połyskiwała w blasku księżyca, który
był jedynym oświetleniem ciemnej uliczki Nowego Jorku.
Musiała
odpocząć. Liczyła na zapomnienie paru scen, które kłębiły się w jej głowie. Wiedziała,
że jeśli nie znajdzie wytchnienia, znowu nie będzie mogła zasnąć. Mówi się, że
„ludzie nie powinni przynosić pracy do domu”. No, dobrze, ale co jeśli taki
ktoś nie jest pewny, czy ktokolwiek mógłby nazwać go człowiekiem? Poza tym,
ciężko zapomnieć o pracy, kiedy nie przestrzega się zasady „żyj i daj żyć
innym”.
Ciemne
włosy delikatnie szarpał chłodny podmuch wiosennego wiatru. Zawsze przynosiło
to jakieś ukojenie, kiedy w kieszeni brak białego proszku albo choćby tabletki.
Wpakowała
się w narkotyki już dawno temu, kiedy jako smarkula postanowiła udawać
imprezowicza wzorem starszych kolegów. Co młode, to głupie, a ona nie
zamierzała wyróżniać się na tle swych rówieśników. Jako czternasto- albo
piętnastolatka (sama nie była pewna, kiedy to się zaczęło) po raz pierwszy
spróbowała grzybków, które to ponoć dla amerykańskiej młodzieży robiły za
relaks po ciężkim dniu. No, dobrze, miękkie narkotyki nie robią zbyt dużej
krzywdy, ale dlaczego miałaby na nich poprzestać? Eksperymentowała, nie zdała
do następnej klasy, a mając osiemnaście lat uciekła z domu. Ot, historia jakich
wiele.
Z bladym
uśmiechem dotknęła rękojeści pistoletu, wetkniętego za tył spodni. To nie
przypadek, że narkomanka, która postanowiła zawitać do Nowego Jorku, zarabia
spluwą, a nie ciałem.
Do
wielkiego miasta trafiła, będąc na głodzie. Wsiadła w pierwszy lepszy autobus
do wybranego wcześniej miejsca. Ważne, żeby była tabliczka „New York”, więcej
nie potrzebowała. Chciała zdobyć trochę proszku. Błądziła po ciemnych ulicach,
szukała, ale każdy chciał od niej pieniędzy. Nie proponowali nawet seksu —
wyglądała zbyt koszmarnie. Właściwie przypominała dziewczynkę z Ringu ubraną w
dżinsy i materiałową, lekko podartą kurtkę. Niestety, przytrafił się amator
narkomanek na głodzie. Chciał wziąć ją siłą, ale popełnił błąd i właśnie od
tego wszystko się zaczęło.
Facet miał
pistolet za paskiem, a ona, latorośl człowieka miłującego myślistwo, który na
siłę chciał przelać w córkę swą pasję, wiedziała do czego służy broń. Miała
szczęście, że magazynek był pełny. Mimo bólu i mdłości, kiedy mężczyzna zaczął
się do niej dobierać, wyciągnęła kaburę i wymierzyła. Nie zrobiło to na nim
wrażenia i tym sposobem popełnił ostatni błąd w swoim życiu.
Nie
pamiętała dokładnie jak to się stało, ale, nim zemdlała, zajęli się nią dziwni
ludzie. Od tego czasu mogła liczyć i na ochronę, i na narkotyki, a gdy działo
się z nią bardzo źle — na odtruwanie. Co dawała w zamian? Duszę na zmarnowanie.
Przeszkolili ją i w ten sposób została „gościem od brudnej roboty” w nieco za
dużym płaszczu, pod którym, w razie potrzeby, skrzętnie ukrywała kaburę.
Usuwała z
Nowego Jorku ludzi, którzy byli niewygodni dla jej pracodawców. Starcy, młodzi
mężczyźni, ojcowie odprowadzający dzieci do szkoły. Na początku tego cyrku
sprawy były proste i dostawała je stosunkowo rzadko. Niestety, wszystko się
zmieniło, od kiedy nauki ojca stały się jej tak bliskie, jak nigdy dotąd. Ludzi
traktowała jak zwierzynę, a wszystko dzięki siwiejącemu mężczyźnie, który miał
zbyt duże ambicje względem córki. Smutna szansa.
Oparła się
o chłodną, chropowatą ścianę starej kamienicy. W normalnych warunkach brzydziłby
ją dotyk obskurnej powierzchni, ale tym razem potrzebowała spokoju, a nie
luksusów, które oferowano jej po dobrze wykonanej robocie. Szum samochodów z
pobliskiej ulicy tłumił nieprzyjemne dźwięki kołaczące się w głowie. Przymknęła
oczy, starając się nie myśleć ani o krwi, której tym razem było zbyt wiele, ani
o narkotykach. Powoli przywracała spokój.
Nagły huk rozniósł
się po najbliższych uliczkach. Dźwięk był na tyle głośny, że równowaga, nieco płocha, gdyby miała nogi, przekroczyłaby już zakręt. Brunetka już
wiedziała, że o zdrowym śnie może sobie pomarzyć. Zaklęła w myślach.
Zacisnęła
wargi, kiedy do głosu doszła irytacja. Nie miała ochoty na używanie broni, ale
z drugiej strony… Nie nazywano ją mianem dobrego człowieka. Jedna ofiara więcej
czy mniej… W końcu mogłaby zrobić coś dobrego. Raz na jakiś czas można.
Kolejny
huk, tym razem wyraźniejszy.
Wzięła
głęboki wdech. Wyjęła zza paska połyskujący pistolet. Przymknęła oczy,
nasłuchując tak, jak uczył ją ojciec — zdała się na zmysły. Kiedy otworzyła
oczy, skierowała twarz w stronę kolejnego odgłosu. Nie spieszyła się, ojciec
zawsze mawiał, że pośpiech jest zgubny, kiedy w grę wchodzi płochliwa
zwierzyna. Mierziło ją, gdy przyrównywała ludzi do zwierząt, ale patrząc po
niektórych, ciężko nazywać ich inaczej.
Oparła się
o ścianę obok ciemnego zaułka. Tym razem huk niósł za sobą błysk światła.
Co do
cholery? — pomyślała, marszcząc brwi. W tym momencie dopadły ją potężne
wątpliwości odnośnie pomocy bliźniemu. Petardy wydają inne dźwięki, więc
spokojnie mogła je wykreślić z listy prawdopodobnej broni nieznajomych. Race?
Nie, to na pewno nie — zbyt krótki błysk i nic nie leciało ani w górę, ani w
bok. Nowy rodzaj broni? Atak prądem? Na filmach coś takiego zawsze brzęczy,
więc raczej też odpada. W efekcie nie pozostało jej nic innego, jak sprawdzić
to empirycznie.
Wzięła
głęboki wdech i wyciągnęła broń przed siebie. Na moment przymknęła powieki, a
gdy znów je otworzyła, wyskakiwała z impetem zza ściany.
— Zostaw
go! — krzyknęła, ironizując w myślach swoje bohaterskie podejście. Gdyby usłyszała
te słowa z ust jakiegoś Brada Pitta, oglądając film sensacyjny, z pewnością
zakwalifikowała go do klasy B albo C, mając podobny ubaw jak przy oglądaniu
Zmierzchu.
Nagle
zrobiło się dziwnie jasno, mlecznie. Mimo lekkiego zamroczenia zdołała dość wyraźnie dostrzec
dwie sylwetki — stojącego, krótkowłosego rudzielca i kędzierzawego bruneta,
który leżał bezwładnie, podpierając się o ścianę. Zakręciło jej się w głowie,
ale nie poddała się tak szybko. Potrząsnęła głową, przymknęła na chwilę oczy i
wzięła kolejny głęboki wdech. Spojrzeli na nią dopiero po chwili. Wzdrygnęła
się na widok oczu ewidentnego oprawcy. Wyglądały, jakby mieszkała w nich
czeluść.
Strzeliła
kilkukrotnie w dziwacznego faceta, na co wyszczerzył białe zębiska. Nie
odrzuciło go. Z teoretycznych dziur nie popłynęła krew. Miał kamizelkę
kuloodporną, czy jak!?
— Sztylet —
wychrypiał ten na dole, wskazując ręką połyskujący przedmiot pod jej nogami.
Sceptycznie
spojrzała na dziwną broń z pofalowanym ostrzem. Przerażający człowiek zwrócił
się do niej przodem, obleśnie oblizując usta. To stawało się coraz dziwniejsze.
— Sztylet!
— ponownie zachrypiał kędzierzawy, na co oprawca wyciągnął dłoń z czymś na
kształt noża o błękitnym połysku, którą powoli przekręcił w poprzek, aż jego
ofiara wydała z siebie stłumiony okrzyk.
Chwyciła lśniącą
broń. Nie, to nic nie da, mruknęła w myślach. Przecież to tylko mały nożyk.
Dziwny nożyk. Mały, dziwny nożyk…
Darując
sobie kontemplacje na temat sztyletu, bez wahania wymierzyła w stronę
rudzielca. Wyprostowała się lekko i, świadoma o istotnego znaczenia każdej
sekundy, skupiła wzrok na klatce piersiowej celu. Z determinacją ponownie
nacisnęła na spust. Raz. Drugi. Trzeci. Nie zamierzała chybić.
Tym razem
lekko go odrzuciło, ale mimo to wciąż stał na nogach. To było nie do
pomyślenia! Wpakowała w niego w sumie jakieś sześć nabojów! Nawet gdyby miał
kamizelkę kuloodporną, powinno go zdrowo zamroczyć. Wystrzeliła jeszcze dwie,
zdając sobie sprawę, że były ostatnie w magazynku. Zaklęła.
Rudzielec
spojrzał na miejsca, w których zagnieździły się kule. Prychnął i przekrzywiając
głowę, znów spojrzał na brunetkę. Wykrzywił usta w mrożącym krew w żyłach
uśmiechu. Naboje, dotychczas znajdujące się w jego klatce piersiowej, z
brzękiem upadły na beton. Kopnął jeden z nich z pewną dozą rozbawienia. Zaśmiał
się i wrócił do swej ofiary. Brunet zaczął broczyć krwią z ust i nosa. Nie
wyglądało to dobrze.
— Szty… —
zacharczał, krztusząc się krwią.
Cholera, w
co ja się wpakowałam, jęknęła w myślach, odrzucając pistolet. Samarytanka
pieprzona. Nigdy więcej pomocy bliźnim. Nigdy.
Drżącą
dłonią wyciągnęła przed siebie połyskujące narzędzie. Przełknęła lepką ślinę i przeklinając,
by to zadziałało, z krzykiem pobiegła w stronę oprawcy. Adrenalina dała jej
potężną siłę. Nie była pewna czy to strach o życie swoje, czy biednego
mężczyzny. Po egoistycznym stwierdzeniu, że jednak o swoje, przestała myśleć — działała.
Czas płynął jakby wolniej. Wzięła duży zamach, a bagatelizujący ją rudzielec
nawet nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Wbiła sztylet w jego ciało. Weszło
jak w masło. Nie zastanawiając się, szybko puściła broń i zrobiła krok w tył.
Niebieskawe
światło wydobyło się z miejsca, w którym utkwiło ostrze. Znaki na rękojeści stały
się wyjątkowo wyraźne. Zaczęły wirować wokół napastnika. Coraz szybciej i
szybciej. Światło stawało się coraz jaśniejsze. On zaczął krzyczeć. Nieludzko,
zwierzęco, okrutnie. Znaki wciąż wirowały. Jeszcze szybciej i szybciej. Było
ich więcej — niemal zakrywały całe ciało.
Brunetka
zasłoniła twarz dłonią. Nie myślała. Nie chciała myśleć. Jeszcze nie teraz.
Rudzielec
rozłożył ręce. Skierował głowę ku górze. Wciąż krzyczał. Coraz głośniej, coraz
bardziej nie do zniesienia…
…I zniknął
w niebieskim błysku.
Nawet nie
zauważyła, kiedy upadła. Wszystko potoczyło się tak szybko. W głowie pulsował
dziwny, ćmiący ból. Wciąż przymykała powieki. Nie była pewna co przed chwilą
się wydarzyło, choć każda komórka jej ciała wręczy krzyczała, że coś, co
zdecydowanie nie powinno mieć miejsca na ziemskim padole.
Chwiejnie
stanęła na dwóch nogach. Jak przez mgłę przypomniała sobie o leżącym pod
ścianą, zakrwawionym mężczyźnie. Spojrzała na niego. Nie wyglądał dobrze, a na
pewno nie przypominał osoby, która miałaby przeżyć bez szybkiego przewiezienia
do szpitala. Mogłaby przekląć brak samochodu i telefonu, który został w
mieszkaniu, ale nie było na to czasu.
Z lekkim
trudem doszła do mężczyzny. Kucnęła przy nim, krzywiąc się na widok krwi. Było
jej zdecydowanie za dużo, jak na krew osoby, która nie miała zginąć z rąk
młodej kobiety. Wiedziała, że biedak umrze i mimo egoizmu poczuła ukłucie żalu
i współczucia.
— Wszystko
będzie dobrze, zobaczysz — skłamała, kładąc dłoń na jego ręce. — Jak masz na
imię?
— Gabriel —
szepnął, przymykając oczy. — Jesteś moim ratunkiem — zacharczał.
Skrzywiła
się mocniej niż dotychczas. Facet zaraz umrze na jej rękach, a ona jest jego
ratunkiem… Zajebiście.
— Chciałbym
— zakaszlał — coś ci ofiarować, tylko — wziął głęboki wdech — musisz się
zgodzić. — Wypluł trochę krwi.
— Ja? Nie
masz rodziny, krewnych? Słuchaj, chętnie ich odnajdę i im przekażę! — zaparła
się.
— Mam… Ale
to za późno. Musisz to przyjąć ty.
— Stary,
ja… No, dobrze. Przyjmuję. — Wyciągnęła dłoń, w końcu nie wypada odmawiać
konającemu. — Co to jest?
— Łaska.
Mężczyzna
otworzył szeroko oczy i wpatrzył się w kobietę fosforyzująco błękitnymi tęczówkami.
Bez ostrzeżenia położył zakrwawioną dłoń na jej głowie.
—
Przyjmujesz Łaskę — wyszeptał, a następnie zaczął mamrotać coś dziwnym
językiem.
Osłupiała
brunetka nie była w stanie zaprotestować. Jedynie otworzyła usta ni to ze zdziwienia,
ni to na znak niemego protestu. Zbyt wiele jak na jedną noc.
Wiatr
mocniej zawiał, a wokół znowu zrobiło się dziwnie jasno. Mężczyzna, który
dotychczas leżał, podniósł się na równe nogi, a z jego białej szaty, jak i
twarzy, zniknęły jakiekolwiek oznaki bójki. Wyglądał na potężnego, jednak
wszystko przybrało na mistyce dopiero, gdy po jego bokach pojawiła się mgła z której
wyłoniły się ogromne, kremowe skrzydła. Emanował nieziemskim blaskiem. Nie był
człowiekiem, przypominał anioła.
Chyba mam
zwidy na głodzie, przeszło jej krótko przez myśl, kiedy coś dziwnego przeszyło
ją na wskroś. Fala dziwnego bólu rozlała się po ciele, uderzając w każdą
komórkę ciała. Jęknęłaby, gdyby miała siłę, ale ta ulotniła się wraz z
pojawieniem skrzydeł. Nie była pewna czy to szok, czy dziwne działanie
mężczyzny. Czuła, że nie jest w stanie ruszyć najmniejszym palcem, a to nigdy
nie oznacza niczego dobrego.
Oczy
Gabriela zastąpiło ostre, białe światło, a kobietę ponownie przeszyła dużo
mocniejsza fala bólu. Wszystko działo się tak szybko, nawet nie zauważyła,
kiedy zaczęła krzyczeć. Czuła jak coś rozsadza wszystkie komórki jej ciała. Również
te, o których nie miała bladego pojęcia, poczuły nagłą ochotę wyrwania się ze
swojego układu.
I nagle
wszystko ustało.
Brunetka
zamknęła oczy i twardo upadła na bok. Dyszała, nie bardzo orientując się w
sytuacji. Niepewnie otworzyła powieki i z trudem spojrzała w przód na ścianę
kamienicy. Gabriel znów tam leżał — tak samo pobity jak wcześniej.
— Cholerny
głód — mruknęła, wątpiąc w prawdziwość ostatniego wydarzenia.
— To nie
głód — szepnął mężczyzna. — Nie jesteś już człowiekiem… A przynajmniej nie do
końca — wydukał pompatycznie, na co uniosła brwi.
— Stary,
właśnie miałam atak, więc…
— Masz na
imię Aviviel, a ja… — szepnął, zamykając oczy.
— Ej,
stary! Nie umieraj! — jęknęła, jednak było już za późno. — Cholera.
***
Stukot
szybkich kroków, niesiony przez echo marmurowego korytarza, docierał do
najciemniejszych pałacowych zakamarków. Żadnemu z mieszkańców nie uszło
nadzwyczajne poruszenie wśród aniołów służebnych. W końcu od dawna nie było tu
tak napiętej atmosfery, nie wspominając o nagłej wizycie dotychczas
zapowiadanego anioła wyższej rangi. Wszyscy doskonale czuli napięcie w
powietrzu, które, nie bacząc na ową rangę, udzielały się każdej istocie. Jedni
podejrzewali kłopoty z Dołem, inni węszyli spiski w wewnętrznej polityce
Niebieskich, a niektórzy twierdzili, że niespodziewana wizyta jest efektem
kłopotów na Ziemi. A co jeśliby połączyć wszystkie tezy i stworzyć z nich
jedną?
Kroki
ucichły wraz z zatrzymaniem się czarnowłosego anioła o kruczych skrzydłach,
odzianego w fioletową szatę. Nie próbując ukryć niezadowolenia, oczekiwał
zaufanego skrzydlatego niższej rangi, który tym razem miał zostać jego
bezpośrednim podwładnym. Z lekki wyrzutem spojrzał na ogromne, hebanowe drzwi,
z których lada moment powinien wyjść wybraniec.
Wiedział,
że dobrze zdecydował. Nie bez powodu nazywano go Aniołem lub Panem Tajemnic.
Nie mniej jednak denerwowało go zamieszanie w Niebie, a zwłaszcza poruszenie
wśród archaniołów. Rozumiał ich częściowe zagubienie, ale też nie znosił, gdy
przez jego znajomość Boskich sekretów pokładali w nim tak wielkie nadzieje i
obciążali zbyt dużą odpowiedzialnością. Zwłaszcza Michał, Gabriel i Uriel
wzywali go, gdy tylko napotkali na kłopoty. Tak, jakby sami nie byli w stanie
sobie z nimi poradzić. Przecież to oni są archaniołami, a nie on! Chociaż przez
ostatnie wydarzenia wyczuwał rychły awans…
— Tylko czy
mam się z czego cieszyć — westchnął, wypatrując anioła.
Drzwi
otworzyły się, a w progu stanął skrzydlaty skąpany w jasnym blasku. Pokłonił
się kilkukrotnie, pamiętając o zasadach dobrego wychowania i podszedł do
oczekującego go anioła. Wiedział, że się spóźnił, ale to na jego głowie był
cały pałac i to on miał poważne obowiązki względem mieszkających czy
przebywających w nim skrzydlatych.
— Witaj,
Razjelu! Nie spodziewaliśmy się twej wizyty. Czemu ją zawdzięczamy? — Pokłonił
się raz jeszcze.
— Widać nie
dotarły do ciebie najświeższe wieści o Gabrielu — mruknął Pan Tajemnic. —
Możemy przejść do Komnaty Czterech Słońc?
— Niepokoi
mnie twoja mina, przyjacielu, ale chodźmy. — Wskazał jedne z niewielu drzwi, a
następnie poprawił rozsypujące się wiązanie długich, brązowych włosów.
Weszli do
sporego, jasnego pomieszczenia. Pod sufitem powolnie krążyły cztery, małe
słońca — żółte, czerwone, zielone i błękitne. Na marmurowej podłodze, częściowo
zakrytej bordowym dywanem i złotych zdobieniach, stał nieduży hebanowy stół i
cztery krzesła o wygodnym obiciu. Ściany pokryto ciemnym drewnem z licznymi
zdobieniami w rogach. Gdzieniegdzie wisiały obrazy skrzydlatych, a w kątach
stały ich wyrzeźbione podobizny.
Razjel
lubił to miejsce. Uważał je za pewnego rodzaju majstersztyk. Żałował, że nie
mógł przebywać w nim tak długo jak naprawdę chciał. Szkoda, że niedługo będzie
jeszcze krócej.
Usiedli
naprzeciwko siebie. Szatyn niepewnie spojrzał na swego gościa, którego wyraz
twarzy stawał się coraz bardziej niepokojący.
— Czy
życzysz sobie czegoś, Razjelu? — zaczął Egibiel, nerwowo poprawiając białą
szatę. — Razjelu? — powtórzył, nie doczekawszy się odpowiedzi.
— Hm? Ach,
tak… — Rozsiadł się nieco zbyt wygodnie jak na anioła o tak wysokiej randze. —Znaczy,
dziękuję. Niczego mi nie potrzeba. Chociaż… Egibielu, zlituj się i daruj sobie
ten pompatyczny ton. Mam go pod dostatkiem na spotkaniach z archaniołami. —
Wzdrygnął się.
— No,
dobrze. — Chrząknął młody anioł, nie bardzo wiedząc, co zrobić z rękoma. —
Przejdźmy więc do rzeczy. Co się dzieje, bo tym razem nie przybyłeś dla własnych
przyjemności? — zapytał wprost. Chciał jak najszybciej dojść do sedna sprawy i
dowiedzieć się jaka jest w niej jego rola. — Wspomniałeś o Gabrielu. Znowu
wygnano go z Nieba?
Razjel z
roztargnieniem spojrzał na młodszego anioła. Istotnie chciał, żeby to była tak błaha
sprawa jak wygnanie. Możliwe, że kolejna banicja mocno wzburzyłaby politykę
Niebieskich, ale z pewnością nie do tego stopnia. Nie zrujnowałaby jej i w
Niebie, i w Piekle na raz. Ciśnie się, by stwierdzić, że to, co się dzieje jest
Apokalipsą wśród aniołów i demonów.
— Gabriel
nie żyje — odezwał się Razjel po dłuższej chwili namysłu, spoglądając w bliżej
nieokreślonym kierunku. — Wiem, że jesteś w szoku, ale chociaż ty nie wykrzykuj
wyniosłych lamentów.
Szatyn
nerwowo poruszył skrzydłami, nie słuchając drugiej części wypowiedzi. Anioły
rzadko żartowały, a już z pewnością nie z tak ważnych spraw, co oznaczało, że
mógł wykluczyć kiepski humor Razjela. Długo nie był w stanie przyswoić
usłyszanych słów, licząc, że Pan Tajemnic wystawia go na ciężką próbę… Ale żeby
śmierć Gabriela?! Niemniej jednak coś było nie tak. W końcu…
— Przecież
aniołów nie można zabić! Jak, w takim stanie rzeczy, miałby zginąć Gabriel?
Zniknąć, może i owszem, ale umrzeć?!
— Uspokój
się i daj mi dokończyć. — Senne, jakby poszarzałe, brązowe oczy Razjela zwróciły
się ku rozmówcy. — Są takie zaklęcia…
— Zaklęcia
na unicestwienie anioła? Pięknie, Piekło już o tym wie? — Zacisnął pięści we
wzburzeniu.
— Mówiłem,
żebyś się uspokoił — fuknął.
— Wybacz,
przyjacielu, ale tracę głowę przez te ponure wieści. — Spuścił wzrok na znak
skruchy. — Kontynuuj, proszę.
Pan
Tajemnic chrząknął, siadając jeszcze wygodniej na zdobionym krześle. Nie udało
mu się wyplenić wyniosłości z młodego anioła, może uda się to Ziemi? Niemniej
informacja zrobiła na nim wrażenie. Cóż, sam też był w szoku. No, może nie aż
takim. Od dawna domyślał się istnienia zaklęcia, które unicestwia ważniejszych skrzydlatych.
Skoro można było zabić wyższego wysłannika piekieł, czemu nie miałoby być
takiej opcji dla anioła? Wiedział, że to tylko kwestia czasu, kiedy odkrył sposób
na demony. Nie miał jednak pojęcia, że usłyszy o zaklęciu unicestwiającym
skrzydlatych przy okazji śmierci archanioła.
— Gabriel w
ostatniej chwili zrobił coś, co w pewien sposób pozwoliło utrzymać… choć resztę
równowagi. Wyobraź sobie co stałoby się z wszystkimi ludźmi, którzy modlą się
do niego o dobrą nowinę? Co stałoby się z ludźmi, których jest patronem? A
polityka Niebieskich? Cholera, mogłoby być niewesoło, sam zresztą wiesz.
— Wszystko
by upadło… — Pogładził dłonią brodę. — Nie mogę uwierzyć, ale kontynuuj. Co
takiego uczynił?
— Oddał
Łaskę…
— Co? Komu?
Jakiemuś Aniołowi Stróżowi? Pomniejszemu aniołowi?
— Kobiecie
— westchnął.
—
Człowiekowi? — Uniósł brwi. — Z pewnością była bardzo pobożna. — Pokiwał głową
na znak aprobaty.
— No… — Skrzywił
się. — Nieszczególnie i dlatego przyszedłem z tym właśnie do ciebie. Widzisz,
potrzebujemy kogoś, kto zaopiekowałby się nią i upewnił, czy nam nie zagraża.
Egibiel,
wbrew etykiecie panującej w Niebie, wstał od stołu bez poproszenia o pozwolenie
anioła wyższej rangi.
— Czyli
miałbym zejść na Ziemię? Pilnować człowieka? Robić za Stróża? Razjelu,
oczywiście zrobiłbym to, ale czy dam radę? — Podszedł do podobizny Gabriela. — Rzadko
bywam na Ziemi…
— Dasz,
dasz. Wysłuchujesz modlitw, więc wiesz coś o ziemskim życiu.
— Tak,
modlitw do aniołów, gdy człowiek przypadkowo kieruje je do Księżyca. — Spojrzał
na anioła z lekkim zażenowaniem. — To nie są częste modlitwy. — Westchnął,
robiąc kilka kroków w kierunku kolejnej figury. — Kiedyś ludzie prosili nas o
wstawiennictwo u Ojca, dziś… Dziś rzadko kiedy się do nas modlą. O ile w ogóle
to robią. — Spuścił głowę. — Nie mam pojęcia o teraźniejszym życiu na Ziemi,
Razjelu.
Pan
tajemnic wstał z krzesła i przespacerował się wokół stołu. Jego mina budowała
nie lada napięcie w młodym aniele, który poczuł się bardziej zakłopotany niż
kiedykolwiek przedtem. Z oczu Razjela wręcz ziało poirytowanie.
— Dasz
sobie radę — mruknął. — Za pomocą mojego specjalnego dotyku… — Zamilkł na chwilę.
— Ojcze, zbyt często podglądam ludzi — mruknął do siebie. — W każdym razie dam
ci wiedzę jak, na przykład, prowadzić samochód!
— Cóż… Zatem jakie
dokładnie — podkreślił — jest moje zadanie?
— Będziesz pilnował
obecną właścicielkę Łaski Gabriela. Nie możesz dopuścić, by ktokolwiek ją
wykrył, a jeśli do tego dojdzie — chrząknął — wiesz zarówno jak odesłać demona,
jak i anioła. Sprawdzisz ją. Jeśli okaże się, że nam zagraża… — Spojrzał na
jeden z obrazów, ukazujących Śmierć.
— Mam ją
zabić? — zdziwił się, odrywając wzrok od figury.
— Tak, i
odzyskać Łaskę. Przekażę ci jak unicestwić skrzydlatego.
Egibiel
miał mętlik w głowie. Nie był pewien, czy chce posiąść informacje darowane mu
przez samego Pana Tajemnic. Wiedział, że wiedza jest dobra, ale potrafi również
zgubić. Co jeśli i on zbłądzi i upadnie? Nie chciał tego, a już z pewnością nie
chciał rezydować w Piekle.
Nie
potrafił zobaczyć siebie w roli zabójcy swoich braci i sióstr. Czym by się
stał, gdyby okazało się, że ta kobieta zagraża im w jakikolwiek sposób?! Nie
chciał o tym myśleć, jednak wiedział, że nie może odmówić Razjelowi. Powinien
się cieszyć, że sam Anioł Tajemnic wybrał właśnie jego i uhonorował tak ważnym
zadaniem, ale… Nie potrafił.
— Przyjmujesz
to zadanie? — zapytał skrzydlaty, unosząc prawą brew.
— Ja…
Dobrze, przyjmuję — szepnął, przymykając oczy.
W pokoju
zrobiło się duszno, a małe słońca, krążące u góry, jakby przygasły. Razjel
właśnie zamknął oczy, przygotowując się na przekazanie wiedzy. Z niesamowitą
lekkością podszedł do młodszego anioła, przykładając dłonie do jego skroni.
Nadszedł czas, pomyślał i skupił się na swym zadaniu.
Ich oczy
zabłysły jasnym światłem, a Egibiel zrozumiał, że nie ma już odwrotu.
______________________________
Wrzucam! Mam nadzieję, że wszystko dopracowałam, jeśli jednak popełniłam jakiś błąd, będę wdzięczna za wskazanie. Rozdział pierwszy mordowałam jakoś... ze dwa-trzy miesiące? W efekcie mam na komputerze jego sześć wersji.